Przejdź do treści

Wielka Płyta

Jako wychowanek Wielkiej Płyty, przez kilkanaście lat rezydent z dziesiątego piętra, z widokiem na Puszczę Knyszyńską, elektrociepłownię i miasto, mogę potwierdzić, że Wielka Płyta była zawsze pełna życia.

Nie mam tu na myśli wyłącznie ludzi mieszkających w Wielkiej Płycie. Otaczało nas wiele innych gatunków. O niektórych już pisałem, ale zacznijmy od początku i od najważniejszego miejsca w Wielkiej Płycie.

Balkon stanowił funkcję reprezentacyjną i widokową. Z balkonu był widok. Balkon był długi i dość duży, co w mieście bardzo się docenia. Tym bardziej, że mamy wtedy pretekst, żeby zawiesić donice i skrzynki, ukwiecić nasz balkon wiosną i latem, i spędzać na nim czas. Zanim nastała era termomodernizacji i mój wieżowiec przy ulicy Fabrycznej przestał świecić ową płytą, było w nim wiele atrakcyjnych szpar. Nad moją głową, na balkonie, szparę przy styku balkonu, zaanektowały wróble. Nie wiem do dziś, jak się tam wciskały, ale wiosną, co roku było gwarno. Dopóki nie przyszła termomodernizacja. Niektórym pisklętom nie udało się dotrwać do pierwszego samodzielnego lotu i znajdowałem martwe pisklę. Podobno takie miejsca są pełne życia również w innym wymiarze. Pasożyty, które uprzykrzają życie ptakom, są szczególnie dokuczliwe w ptasim gnieździe. Te pisklęta, które przetrwają różne problemy i wylecą z gniazda mają za sobą pierwszy poważny test na przetrwanie.

Na balkonie gniazdowały też gołębie miejskie, te przez niektórych tak nielubiane. Do naszego balkonu miały zawsze swobodny dostęp i potrafiły nie oglądając się na nas, znaleźć wygodne miejsce w wystawionych tam szafkach i donicach, i złożyć w nich jaja. Od tego momentu musieliśmy podporządkować się nowym sublokatorom. Balkon był przedzielany na połowę, za tymczasową ściankę służył stolik i powstawała bariera, skutecznie zatrzymująca psa przed wizytą u pary gołębi. Potem przez okno, gapiłem się na pisklęta, które głośno wołały o pokarm na widok nadlatującego dorosłego ptaka. Patrzyłem jak wypierzają się, zmieniają z dnia na dzień. Aż wychodziły z gniazda. Nieśmiało spacerowały po balkonie, stawały na krawędzi balkonu, pod barierką i po pewnym czasie ruszały w swój pierwszy lot. Czy widziałem ten pierwszy lot, tego nie sprawdzałem, ale potem gołębie jeszcze wracały. Siadały już na barierce. Takich gołębich lęgów mogło być nawet do dwóch, jeśli pierwszy skończył się niepowodzeniem. Nie wiem czy była to ta sama para. Bywało tak, że zamiast piskląt była rozbita skorupka jajka.

Na balkon w Wielkiej Płycie przylatywały też inne ptaki. Najczęściej były nimi kawki i sikory. Te pierwsze, jak już pisałem w jednym z wpisów cenię za grację, elegancję i szalone oczy. Tak, kawki mają w sobie coś szalonego i lubię to ich szaleństwo. Z kolei sikory pojawiały się zimą. Odkąd zacząłem ustawiać pierwsze karmniki, wykonywane na zajęciach z zet pe te – nikt nam wtedy nie mówił, co ptakom podawać – najczęściej wieszało się kawałek słoniny. Takiej dobrej, wiejskiej. Sikory przylatywały bardzo szybko, ale i zimy w latach osiemdziesiątych potrafiły być naprawdę zimowe.

Był jeszcze jeden ptak, który towarzyszył mieszkańcom Wielkiej Płyty. Część osób już się domyśla, że chodzi o jerzyka. Charakterystyczny głos jerzyków bezwzględnie kojarzy mi się z latem i ciepłą porą roku. Jerzyki są tymi ptakami, które uznały wieżowce, te z wielkiej płyty, obfitujące w taką ilość schronień, za odpowiednik skały ze szczelinami. Dopóki nie nastała moda na termomodernizację, tak często przeprowadzaną w swoich początkach bez ornitologicznego nadzoru, wiele jerzykowych schronień było niszczonych. Nowe wieżowce nie były już takimi dobrymi kryjówkami. A te docieplone i wyremontowane niekoniecznie uwzględniały obecność jerzyków. To się oczywiście zmienia. Świadomość rośnie, a remonty najlepiej przeprowadzać poza okresem lęgowym jerzyków. Ornitolodzy zalecają wieszanie specjalnych budek dla jerzyków, które staną się dobrym substytutem szczeliny. Odradza się za to stawianie wież dla tych ptaków.

Jerzyki wciąż latają nad Białymstokiem. Są wzorcowymi lotnikami, stworzonymi do tego wręcz nieustającego lotu. W Wielkiej Płycie nie tylko oglądałem ich akrobacje. Pewnego dnia na półpiętrze prowadzącym na tak zwane ostatnie, czytaj jedenaste piętro z przejściem ewakuacyjnym, siedział ptak, a właściwie przyciskał się do jednego ze schodków. Na początku pomyślałem, że to jaskółka, ale nie to nie była ona. Podszedłem bliżej. To był jerzyk. Delikatnie podniosłem ptaka, nie wiedząc czy dobrze robię, ale nie protestował układając się w moich ułożonych na kształt gniazda dłoniach. Podszedłem do otwartego okna, którym prawdopodobnie wleciał i jerzyk od razu się ożywił. Moment i sam poleciał. Nie wiem, co było z nim dalej, ale to była ta fajna chwila, która cieszy. Historia ze szczęśliwym zakończeniem.

Oczywiście Wielka Płyta była również miejscem, gdzie pojawiały się inne organizmy. Na kwiatach w balkonowych donicach i skrzynkach pojawiały się mszyce, ale nikt z nimi nie walczył. Nie pryskał. Nie niszczyły wszystkiego.

W Wielkiej Płycie byli też inni mieszkańcy. Wśród nich można wyliczyć bezkręgowce, owady biegające, które niezmiennie będą kojarzyć się z wieżowcem. Mówiło się wtedy, że najpierw przychodzą rybiki, potem faraonki, później karaluchy, a wielki finał należy do prusaków. Po termomodernizacji dołączyły myszy, które do dziś nie wiem jak wspinały się na dziesiąte piętro. Podejrzewam, a przynajmniej wyobrażam sobie, że pomogła w tym termomodernizacja, tworząc dobrą przestrzeń do migracji w miękkim dociepleniu.

Przy Fabrycznej już od dość dawna nie mieszkam. Nie wiem, jakie ptaki i czy w ogóle odwiedzają mój balkon. Jednak Wielka Płyta była moją jedną z pierwszych obok działki Dziadka Józefa, lekcją przyrody. Dlatego zawsze będę wspominał z sentymentem to miejsce. Do dziś nie patrzę tak surowym okiem na Wielką Płytę. Chociaż nie była za ładna, to jednak była schronieniem dla wielu gatunków. Tych sympatycznych i tych mniej lubianych.

Paweł Średziński

Roześlij dalej!